Odstęp między pierwszą a drugą częścią tej notki nie był zamierzony. Wynikał raczej z niemożności zmierzenia się z problemem. Wszystkie wrażenia spisałam od razu. Najpierw po angielsku w mailu do znajomego, później po polsku w słowotoku pozbawionym gramatyki. Żaden z tych tworów nie był wystarczająco dobry, by ujrzeć światło dzienne. Podchodzę więc do tematu pogrzebu babci po raz trzeci, licząc na to, że czas, który minął i odpoczynek, jaki przyniósł mi Sajgon, poprawią jakość tej notki. Spróbujcie wcielić się we mnie, czytając ten opis. Może będzie Wam łatwiej przez to przebrnąć?
Zwyczaj nakazuje, aby od chwili śmierci do pochówku lub spalenia ciała nie pozostawiać zmarłego samemu sobie. To dlatego rodzina czuwa w domu pogrzebowym. Siedzę więc tutaj z ciocią, kuzynami i wujkami, z których części w ogóle nie znam, ani nie kojarzę. W międzyczasie przychodzą różni ludzie, aby pożegnać się z babcią. Znajomi z dzielnicy, z pracy, koleżanki cioci i mojej mamy. Złota gwiazda na czerwonym suknie tuż ponad trumną. Jakiś rodzaj żałobnej melodii powtarzany w kółko od nowa. Tradycyjne napisy po starowietnamsku (a może chińsku?), których nikt nie umie mi objaśnić. Ciągle pojawiają się nowi goście, zapalają trociczki, klękają, wykonują pokłony. Kwiaty. Zapachy. Wszystko jest tak inne niż w Polsce i jednocześnie tak podobne w niektórych aspektach. -To najmłodsza córka Nhân - słyszę co chwilę. Jest mi nieswojo, ponieważ tak naprawdę nie wiem, jak powinnam się zachować. Palę kadzidełka, gdy mi każą, ale mam wrażenie, że ciocia i kuzyn, którzy na zmianę podprowadzają mnie pod trumnę, nie zdają sobie sprawy z tego, że oboje to robią. Nic to. Może lepiej zrobić to zbyt wiele niż za mało razy? Chwilę po dwudziestej drugiej em Hung odwozi mnie do hotelu, ale sam wróci – mężczyźni zostają przy babci całą noc.
Następnego ranka budzę się dziesięć minut po czwartej. Zakładam sukienkę świeżo spod hojańskiej igły – jedyny strój w odpowiednim kolorze w mojej wyjazdowej garderobie. Jaki kolor powinno się nosić na wietnamskim pogrzebie? Najbliższa rodzina zwykle występuje w bieli, czerni lub połączeniu tych kolorów (dół: czerń, góra: biel). Przybyli w większości mają na sobie ciemne ubrania, choć są i tacy, którzy nie przykładają do ubioru żadnej wagi. Budzę chłopca, śpiącego na rozłożonym łóżku przy recepcji. Jest zaspany, udaje mu się otworzyć bramę dopiero za czwartym wciśnięciem klawisza na pilocie. Czwarta trzydzieści czekam u wylotu uliczki, żeby znowu dać się zabrać do domu pogrzebowego. Babcia przez ponad sześćdziesiąt lat należała do partii komunistycznej, stąd możliwość korzystania z tego przybytku w preferencyjnej cenie z dodatkiem w postaci przedstawicieli partii, biorących udział w uroczystościach.
Punkt piąta trzydzieści, zgodnie z planem, rozpoczyna się ceremonia. Najpierw cztery strony życiorysu babci, potem podziękowania od rodziny dla przybyłych. W końcu coś, czego nie rozumiem. Przewodniczy temu nieznany mi człowiek, przebrany w tradycyjny strój. Znowu porusza mnie wietnamski synkretyzm. Pogrzeb osoby partyjnej, rodzina ateistyczna, a mimo to zwyczaje są zupełnie pozbawione świeckości. Atmosfera ma w sobie coś magicznego.
(miejsce na nagranie, którego nie mogę dodać na łączu, którym teraz dysponuję)
Kiedy mężczyźni kończą tajemnicze obrzędy, po kolei zapalamy trociczki, by w końcu ruszyć w pochodzie. Przechodzimy jakieś 150 metrów: rodzina, trumna, przebrani pracownicy firmy pogrzebowej. Idę z białą opaską na czole, niosę to, co nieść kazali (biała szarfa, do spalenia później wraz z trumną). Docieramy do samochodu – furgonetka pozbawiona siedzeń, z zamontowanym systemem do wkładania trumny. Najbliższa rodzina jedzie tym właśnie pojazdem, na drewnianych ławeczkach. Jadę więc po prawej stronie babci, zaraz za kobietą, która przez całą drogę rzuca przez okno fałszywe pieniądze. Co chwila jakiś ląduje mi na kolanach. Wyrzucam je wszystkie na ulicę. Po drodze zatrzymujemy się przed domem, żeby babcia mogła odwiedzić to miejsce po raz ostatni. Pół godziny później docieramy na cmentarz. Z autokaru jadącego za nami wypełzają ludzie, którzy przyszli pożegnać babcię. Znikną zaraz po ceremonii.

Podchodzimy pod salę, z której z łkaniem wychodzą nasi poprzednicy. Zmarły był młody, nic dziwnego, że tak im ciężko. Smutek przenika całe powietrze. A tu fabryka. Tamci wyszli, my wchodzimy. Błyskawicznie zmienia się napis na neonowym wyświetlaczu: nazwisko denata. „Nasza” trumna ląduje na środku pomieszczenia, na katafalku, który jak się później okazuje, a pod spodem rodzaj zapadni, a może raczej windy? Kierowani przez pracowników firmy pogrzebowej, działamy jak marionetki – zapalić kadzidełka, uklęknąć tam. Staram się naśladować ruchy młodszej kuzynki. Dwa pokłony, wyprostować się, dwa pokłony. Czemu tyle? Czas leci. Poganiają – mężczyzna rozrywa bukiet, wręczając każdemu pojedynczy kwiat. Rzucamy je na trumnę. Ląduje na niej też większość przedmiotów niesionych przez rodzinę i nasze białe stroje: pełne ubiory spodnie, tuniki i czapki: cioci, wujka i kuzyna i opaski na głowę: moje, kuzynki i bratanków babci. Później dowiaduję się, że dzieje się tak dlatego że rodzina postanowiła skrócić żałobę w związku z nadchodzącym świętem Te´t. Wchodzenie w nowy rok w żałobie to zły omen. Zwykle te obrzędowe stroje spalane są podczas dodatkowej ceremonii na zakończenie okresu żałoby.

Ledwie kończymy rzucać kwiaty, trumna zaczyna zjeżdżać w dół. W ekspresowym tempie przechodzimy do sali niżej. Tu przez szybę można zobaczyć, jak mężczyźni przestawiają trumny, które już zjechały. Ostatnie spojrzenia i powrót do autokaru, który odwozi nas z powrotem pod dom pogrzebowy. Ludzkie życie to tchnienie. Czym jest więc pogrzeb?
A w uszach ciągle słyszę tę, powtarzaną bez przerwy, melodię żałobną...