Podreptałam. Po jakichś dziesięciu minutach dotarłam do celu. Wodospad Datanla mimo pory suchej prezentował się całkiem, całkiem. Poprosiłam jakichś słowiańskich turystów o fotkę z Misiem. Po kilku zdaniach wymienionych z chińskimi współwycieczkowiczami i kilku nawzajem sobie, z jakimś przypadkowym mężczyzną o lekko indyjskiej (?) urodzie, wykonanych zdjęciach okazało się, że wrócić muszę także o własnych nogach, bo sprzedawca biletów po tej stronie toru ma właśnie przerwę lunchową. To już nie było takie łatwe. Zakaszlana, zasmarkana i spalona słońcem zaczęłam wspinać się pod górkę. Z dwiema przerwami na "smarku, smarku, akha, akha" dotarłam do wejścia na szlak i zerknęłam na telefon. Trzy nieodebrane połączenia. Numer nieznany.
- My grandmother passed away this morning. I think you should know. - po kilku minutach niełatwej językowo rozmowy okazało się, że niestety chodziło o "our grandmother". Szok, niedowierzanie i zastanowienie, co robić? Szybka wymiana telefonów i maili: z mamą, z Adamem, z Attilą. Zdenerwowanie zaburzyło mi odbiór rzeczywistości. Nakrzyczałam na mamę, naburczałam na pół wycieczki, nie chcąc się jednocześnie przyznać, co się stało. Ostatecznie decyzja: zmiana planów, szybkie zabookowanie miejsca w autokarze do Sajgonu na jutrzejszy poranek.
To było około godziny trzynastej. Do hotelu odstawiono mnie chwilę po piętnastej. Chwyciłam bilet na open busa i pobiegłam do biura, modląc się po drodze, żeby były jeszcze wolne siedzenia. Tam, gdzie powinna znajdować się agencja TM Brothers*, znajdowała się kawiarnia. Jej właściciele zawołali sąsiadkę. Sąsiadka poszła do najbliższego easyridera**. Ten jakimś cudem wiedział, gdzie się przeprowadziła moja ulubiona firma przewozowa. Tak to działa w Wietnamie - jeśli coś jest niedoorganizowane, nie martw się, czyiś siostra, brat i/lub sąsiad po kilku minutach (a może godzinach?) w końcu jakoś rozwikłają sprawę i wszystko się dobrze skończy. To Wietnam. Tu wszystko jest możliwe. Nawet to, czego nigdy nie chciałbyś doświadczyć lub to, o czym podświadomie i zupełnie nieświadomie marzysz od zawsze.
Kierując się wskazówkami: w prawo, w lewo, kawałek prosto, w prawo i będzie "big sign", o dziwo, bez żadnych problemów dotarłam na miejsce. Na moją uwagę, że ani na stronie, ani na bilecie nie mają aktualnego adresu, usłyszałam od kobiety tylko kruche i nieśmiałe: "ajm sori, ajm sori". Nie miałam serca na nią krzyczeć. To Wietnam. Pewnie jej szwagier zapomniał uaktualnić dane. I po cóż ja się mam przejmować?
7:15 następnego ranka mieli mnie odebrać z hotelu. Udało im się już około 7:30. O 8:00 wyruszyliśmy z Dalat. Na miejsce dotarliśmy, nie jak było przewidziane o 16:00, ale o 17:30. Nie taki zły wynik, o ile nam się nie spieszy. Jak to ktoś niedawno podsumował: "Ja nawet wolę, jak się sleeping bus spóźnia. Według rozkładu powinien być o piątej na miejscu, co ja bym robił o piątej rano w Sajgonie? A tak? Spóźnia się, jestem na miejscu o siódmej i mogę iść spokojnie zjeść śniadanie i poszukać pokoju." Święta racja!
Pół godziny po zameldowaniu w hotelu (karaluchy kochają moją wannę) przyjechał po mnie kuzyn i zawiózł mnie do domu pogrzebowego. Tu nie omieszkano mi przypomnieć (kocham Cię, wujku), że ostatnim razem, gdy byłam w Wietnamie także był pogrzeb w rodzinie. Po usłyszeniu tego trzy razy zaczęłam poważnie zastanawiać się, czy na pewno to nie moja wina...
Cdn.
*Tak, tak. Camel Travel było tylko przykrywką dla tej firmy. Wszystkie przygody związane z przejazdem Wietnamu, korzystając z ich usług, zasługują na osobną notkę - coming soon.
**Easyriderzy to tak na moje xeomowcy zorganizowani w firmach, mający stałe stawki za konkretne programy zwiedzania; często wybierani przez turystów w okolicach Dalat jako ciekawsza alternatywa dla tradycyjnych "biurowych" wycieczek. Noszą charakterystyczne niebieskie kurtki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz, co myślisz o tym tekście!