Emilia Krywko Google+ wietnam.info - blog o Wietnamie: 2013 | blog o Wietnamie
wietnam

3 gru 2013

Kilka słów o wietnamskiej wiośnie - czyli wietnamskiej gałęzi Wing Chun Kung-fu

Skąd się wywodzi Vĩnh Xuân i jakie są jej założenia? Po długiej przerwie zapraszam Was do przeczytania artykułu o jednej z wietnamskich sztuk walki. Jego autorem jest Paweł Xiaolong Załęski - praktyk sztuk walki, wielki pasjonat Azji, a zwłaszcza tego, co związane z Chinami i Wietnamem. 


Việt Nam - Vĩnh Xuân Nội Gia Quyền


Początki systemu


Wing Chun Quan 咏春 (wietnamskie Vĩnh Xuân) narodziło się w Chinach. Powstało około 400 lat temu, a jego prekursorką była buddyjska mniszka o imieniu Ng Mui. Wing Chun po chińsku oznacza „wieczna/piękna wiosna” i jest to jedyny znany powszechnie styl walki stworzony/opracowany przez kobietę

Początki systemu sięgają klasztoru Shaolin i czasów walk z Mandżurami. Zgodnie z linią przekazu Ng Mui przekazywała swoją wiedzę młodej dziewczynie - Yim Wing Chun, która znacznie rozwinęła nauki swojej mistrzyni i opracowała system samoobrony bardziej praktyczny dla kobiet – niewymagający dużej tężyzny fizycznej.


Kolejne generacje mistrzów wzbogaciły system o praktykę ćwiczeń z długim kijem (ok. 2-metrowej długości – zwany „smoczym ogonem”) i krótkich, jednosiecznych mieczy motylkowych („bart cham dao”) do złudzenia przypominających skrzydła motyla.Do połowy XIX wieku technika tego stylu była utajniona i przekazywana tylko najlepszym uczniom.


Największym znanym historycznie mistrzem Wing Chun był lekarz Jan Leung żyjący w południowych Chinach. Miał on kilku uczniów z pośród których należy wyróżnić Chan Wah Shun’a. Chan Wah Shun na krótko przed swoją śmiercią przyjął swojego ostatniego ucznia - Yip Man’a. Mistrz Yip w wieku 56 lat został spadkobiercą stylu i rozpoczął nauczanie Wing Chun w Hongkongu około 1950 roku. Do jego najbardziej znanych uczniów należał sam Bruce Lee.

Rozpowszechnienie w Wietnamie



Wing Chun do Wietnamu zawędrowało w 1940 r. za sprawą Nguyễn Tế Công’a (po chińsku Yuen Chai Wan). Urodził się on w  Phật Sơn - Foshan, prowincja Guangdong w Chinach w 1877 roku, zmarł w 1959. Wing Chun uczył się od swoich mistrzów: Fok Bo Chuen’a, Fung Siu Ching’a i Chan Wah Shun’a.

Nguyễn Tế Công z początku propagował idee Wing Chun w północnym Wietnamie w mieście Hanoi, lecz z biegiem czasu zaczął asymilować chińskie i wietnamskie sztuki walki, zmieniając chińską nazwę na Vĩnh Xuân. W 1945 roku w południowym Wietnamie powstał pierwszy związek sportowy- Tổng hội thể dục thể thao, w którym nauczano chińskich i wietnamskich tradycyjnych sztuk walki. 


W 1954 roku mistrz Tế Công przeniósł się z rodziną do miasta Sajgon (dzisiejsze miasto Hồ Chí Minh'a) i tam otworzył pierwszą niezależną szkołę Vĩnh Xuân.

Vĩnh Xuân - wielki mistrz Nguyễn Tế Công wraz z uczniami
 Na zdjęciu: wielki mistrz Nguyễn Tế Công wraz z uczniami. Źródło: www.wingchun.com.vn

Założenia Vĩnh Xuân:


Specyfika Vĩnh Xuân, mimo że podobna do chińskiej, znacznie się od niej różni. Techniki Vĩnh Xuân oparte są między innymi na technikach 5-ciu zwierząt - NGŨ HÌNH QUYỀNI tak są to techniki: tygrysa (Hổ), Lamparta (Báo), żurawia (Hạc), węża (Xà) i smoka (Long). W chińskim odpowiedniku systemu nie występuje styl 5-ciu zwierząt, a trening „walki z cieniem” ogranicza się głównie do ćwiczeń formalnych i ruchów podobnych do tych w treningu na drewnianym manekinie zwanym Mook Yoong, tak bardzo charakterystycznym dla tego rodzaju Kung Fu. Najbardziej znaną formą jest „108”- nieco odmienna od chińskiej. W Vĩnh Xuân kładzie się większy nacisk na trening „walki wręcz”, niż na trening form z bronią (długi kij, noże motylkowe).

W stylu Vĩnh Xuân ważny jest aspekt zdrowotny adepta. Poprzez serię ćwiczeń „medytacji w ruchu” (czegoś w rodzaju chińskiego Qi Gong i Tai Chi) dochodzi do wzmocnienia energii witalnej, poprawy neuromotoryki ruchowej oraz ogólnego stanu sprawności fizycznej i umysłowo-mentalnej. Vĩnh Xuân szerzej odnosi się do aspektów moralno-etycznych człowieka. Czerpiąc z założeń buddyzmu, stara się uświadamiać ucznia o jego słabościach oraz mocy zastałej ignorancji, jaka drzemie w każdym z nas. Dzięki temu uprawiający sztukę walki, nie tylko uczy się „walki”, skutecznej samoobrony, panowania nad swoim ciałem i emocjami, ale uczy się także pragmatycznego podejścia do życia, niesienia pomocy innym, ochrony środowiska i wszelkich istot żywych.

Obecnie Vĩnh Xuân jest praktykowane także poza Wietnamem, a jego wartość stale rośnie, co potwierdza istnienie wielu stowarzyszeń i szkół oraz zbiorowa pamięć adeptów o wielkim mistrzu Nguyễn Tế Công’u.

Bibliografia:
- Ving Tsun Kung Fu, Janusz Szymankiewicz, wyd. Sawa 1992 r.
- Kung Fu / Wu Shu, Janusz Szymankiewicz, Jaromir Śniegowski, wyd. Glob 1987 r.
- Historia Chin, Witold Rodźiński, wyd. Ossolineum 1977 r.

Podobało Ci się? Chciałbyś przeczytać więcej artykułów Pawła? Napisz o tym w komentarzu!

26 lut 2013

Wietnamska kawa

"Mam na imię Emi i jestem kawoholikiem"
Tym razem wróciłam z nowym uzależnieniem. Jest nim wietnamska kawa: czarna, gęsta i aromatyczna, od czasu do czasu bardziej łagodna, na słodko, z dodatkiem mleka kondensowanego.

Jak przygotować kawę po wietnamsku?
Potrzebujemy:
- (opcjonalnie) mleko kondensowane, słodzone
- filtr do kawy (jak widać na zdjęciu, nada się najprostszy); można kupić na allegro, trafiają się w chińskich sklepach
 
 - wietnamską kawę (dostępna na allegro); zwróćcie uwagę, że jest mielona grubiej niż większość "naszych", sklepowych - żeby nie przelatywała przez filtr, ale nadawała napojowi lekką gęstość
- kubek, nada się każdy, ale im bardziej lubiany, tym lepiej;P
KROK 1 (opcjonalny)
- nalać preferowaną ilość mleczka (w Emi przypadku na mały paluszek u dłoni)

KROK 2
- ułożyć na kubku dwa dolne elementy filtra
 
KROK 3
- nasypać kawy (zwykle 2 łyżeczki, ale co kto lubi)
 KROK 4
- przykryć kawę, lekko docisnąć
KROK 5 
- zalać wrzątkiem

KROK 6
- przykryć pokrywką, poczekać aż cała woda przecieknie przez filtr (to czasami ćwiczy cierpliwość...)
KROK 7
- zdjąć filtr, wymieszać, rozkoszować się pyszną kawą

Witajcie w gronie współuzależnionych.

10 lut 2013

Wydłużony Sylwester

Emi:
Wyruszyłam z Olsztyna zaraz po obejrzeniu fajerwerków przy "Szubienicach" na placu Dunikowskiego. Wylatuję z Sajgonu kilkadziesiąt godzin po kolejnym pokazie przy ulicy Nguyễn Huệ w Sajgonie. Moje obserwacje wykazują, że większość ludzi wciąż w mowie używa tego określenia.

Okazało się, że mój pobyt w Wietnamie to taki wydłużony Sylwester. Podróż życia, która się zaczęła, ale nie chce skończyć, mimo że już jutro będę w Anglii. Działo się dużo i mało. Było intensywnie i relaksująco. Męczyłam się, odpoczywałam, płakałam i zanosiłam śmiechem. Gubiłam się nie raz, ale dużo się o sobie dowiedziałam; choć może niekoniecznie tego, co chciałoby się o sobie wiedzieć.

Miejsca, ludzie, smaki - kocham doświadczać, kocham czuć. Dzięki wszystkim, których spotkałam na drodze. Ewo, Robercie, Alexie, Gosiu, miło było spędzić z Wami kilka chwil!:-)

W wyborze lato czy zima, lato wciąż wydaje się lepszą opcją. Dlaczego?

Pysssf:
Już nie jestem biały. Za to stałem się twardszym misiem. Nauczyłem się pić, zawarłem wiele znajomości. Wszystko, co dobre, zrekompensowało mi brudny tyłek i operację przyszywania języka, który prawie zgubiłem na plaży w okolicach Hoian. Jakiś typ gadał do mnie non stop przez kilka dni, więc mówię teraz nieźle po angielsku. Inna sprawa, że kilka razy mało mnie nie zgnietli i mam już drugi kapelusz, bo pierwszy zgubiłem. Emi bywa strasznie niezdarna, ale za widoki i kilka doświadczeń jestem skłonny jej wybaczyć. Trochę tylko mi smutno, że już wracamy. Mam nadzieję, że niedługo pojedziemy gdzieś jeszcze. Przekonajcie Emi, proszę.

Wietnamski nowy rok


Pierwszy raz spędzam to święto z rodzinką, ale wszyscy powtarzają mi, że w tym roku w związku z niedawnym pogrzebem jest skromniej, że tylko bánh trung jest typowo świąteczne. Mimo to czuć uroczystą atmosferę.

Wczoraj wieczorem z już-nie-taką-małą Linh (miała 9 miesięcy, gdy pierwszy raz odwiedziłam Sajgon) wybrałyśmy się, żeby pooglądać kwieciste dekoracje i pokaz fajerwerków o północy. Targi kwiatów to jedna z bardziej rozpowszechnionych tradycji noworocznych obok wystawek, gdzie można poprosić o wypisanie noworocznych życzeń, kupić jakiś gadżet na szczęście oraz firmowych stoisk kompanii piwowarskich, producentów kawy i mleka w kartonikach (ok, to nie tradycja, to komercja).

Emi i Linh
Tłumy w sylwestrową noc
Stoisko z wypisywaniem życzeń

Tablica przy wejściu na event najbardziej popularnego producenta kawy

Targ kwiatów w parku przy Phạm Ngũ Lão

Odpowiednik naszych kolędników - tańczą i grają na bębnach, odwiedzając domy przed Tết

Punkt dwunasta rozpoczął się 15-minutowy pokaz fajerwerków. Jak tylko łącze pozwoli, pokażę Wam krótki filmik, a tymczasem zadowólcie się serduszkiem.:-)

Gdy wróciłyśmy do domu (oczywiście Emi po drodze próbowała się zabić o jakiś skuter. Wiedzieliście, że można się potknąć o skuter?;)) Gdy wróciłyśmy do domu, wszyscy składali sobie życzenia i, uwaga, dostałam czerwone kopertki - li xi ("lucky money") od cioci i wujka! I tu trochę zgłupiałam, bo Linh przygotowała kopertki dla wszystkich, a ja miałam tylko dla młodszych od siebie.:( No nic, mam nadzieję, że ciociowujki wybaczą niekumatej Tâm z Balanu. Tyle krótkiej relacji na dzisiaj, bo jestem w trybie: jeść, spać, jeść, spać i inne czynności mnie wyczerpują.;-)

Szczęśliwego nowego roku! Chúc mừng năm mới!
Jak chcecie więcej zdjęć, zaglądajcie na facebooka.:-)

9 lut 2013

Śmierć? Puk, puk, to ja. cz. II


Odstęp między pierwszą a drugą częścią tej notki nie był zamierzony. Wynikał raczej z niemożności zmierzenia się z problemem. Wszystkie wrażenia spisałam od razu. Najpierw po angielsku w mailu do znajomego, później po polsku w słowotoku pozbawionym gramatyki. Żaden z tych tworów nie był wystarczająco dobry, by ujrzeć światło dzienne. Podchodzę więc do tematu pogrzebu babci po raz trzeci, licząc na to, że czas, który minął  i odpoczynek, jaki przyniósł mi Sajgon, poprawią jakość tej notki. Spróbujcie wcielić się we mnie, czytając ten opis. Może będzie Wam łatwiej przez to przebrnąć?

Zwyczaj nakazuje, aby od chwili śmierci do pochówku lub spalenia ciała nie pozostawiać zmarłego samemu sobie. To dlatego rodzina czuwa w domu pogrzebowym. Siedzę więc tutaj z ciocią, kuzynami i wujkami, z których części w ogóle nie znam, ani nie kojarzę. W międzyczasie przychodzą różni ludzie, aby pożegnać się z babcią. Znajomi z dzielnicy, z pracy, koleżanki cioci i mojej mamy.  Złota gwiazda na czerwonym suknie tuż ponad trumną. Jakiś rodzaj żałobnej melodii powtarzany w kółko od nowa. Tradycyjne napisy po starowietnamsku (a może chińsku?), których nikt nie umie mi objaśnić. Ciągle pojawiają się nowi goście, zapalają trociczki, klękają, wykonują pokłony. Kwiaty. Zapachy. Wszystko jest tak inne niż w Polsce i jednocześnie tak podobne w niektórych aspektach. -To najmłodsza córka Nhân - słyszę co chwilę. Jest mi nieswojo, ponieważ tak naprawdę nie wiem, jak powinnam się zachować. Palę kadzidełka, gdy mi każą, ale mam wrażenie, że ciocia i kuzyn, którzy na zmianę podprowadzają mnie pod trumnę, nie zdają sobie sprawy z tego, że oboje to robią. Nic to. Może lepiej zrobić to zbyt wiele niż za mało razy? Chwilę po dwudziestej drugiej em Hung odwozi mnie do hotelu, ale sam wróci – mężczyźni zostają przy babci całą noc.

Następnego ranka budzę się dziesięć minut po czwartej. Zakładam sukienkę świeżo spod hojańskiej igły – jedyny strój w odpowiednim kolorze w mojej wyjazdowej garderobie. Jaki kolor powinno się nosić na wietnamskim pogrzebie? Najbliższa rodzina zwykle występuje w bieli, czerni lub połączeniu tych kolorów (dół: czerń, góra: biel). Przybyli w większości mają na sobie ciemne ubrania, choć są i tacy, którzy nie przykładają do ubioru żadnej wagi. Budzę chłopca, śpiącego na rozłożonym łóżku przy recepcji. Jest zaspany, udaje mu się otworzyć bramę dopiero za czwartym wciśnięciem klawisza na pilocie. Czwarta trzydzieści czekam u wylotu uliczki, żeby znowu dać się zabrać do domu pogrzebowego. Babcia przez ponad sześćdziesiąt lat należała do partii komunistycznej, stąd możliwość korzystania z tego przybytku w preferencyjnej cenie z dodatkiem w postaci przedstawicieli partii, biorących udział w uroczystościach. 

Punkt piąta trzydzieści, zgodnie z planem, rozpoczyna się ceremonia. Najpierw cztery strony życiorysu babci, potem podziękowania od rodziny dla przybyłych. W końcu coś, czego nie rozumiem. Przewodniczy temu nieznany mi człowiek, przebrany w tradycyjny strój. Znowu porusza mnie wietnamski synkretyzm. Pogrzeb osoby partyjnej, rodzina ateistyczna, a mimo to zwyczaje są zupełnie pozbawione świeckości. Atmosfera ma w sobie coś magicznego. 

(miejsce na nagranie, którego nie mogę dodać na łączu, którym teraz dysponuję)

Kiedy mężczyźni kończą tajemnicze obrzędy, po kolei zapalamy trociczki, by w końcu ruszyć w pochodzie. Przechodzimy jakieś 150 metrów: rodzina, trumna, przebrani pracownicy firmy pogrzebowej. Idę z białą opaską na czole, niosę to, co nieść kazali (biała szarfa, do spalenia później wraz z trumną). Docieramy do samochodu – furgonetka pozbawiona siedzeń, z zamontowanym systemem do wkładania trumny. Najbliższa rodzina jedzie tym właśnie pojazdem, na drewnianych ławeczkach. Jadę więc po prawej stronie babci, zaraz za kobietą, która przez całą drogę rzuca przez okno fałszywe pieniądze. Co chwila jakiś ląduje mi na kolanach. Wyrzucam je wszystkie na ulicę. Po drodze zatrzymujemy się przed domem, żeby babcia mogła odwiedzić to miejsce po raz ostatni. Pół godziny później docieramy na cmentarz. Z autokaru jadącego za nami wypełzają ludzie, którzy przyszli pożegnać babcię. Znikną zaraz po ceremonii. 


Podchodzimy pod salę, z której z łkaniem wychodzą nasi poprzednicy. Zmarły był młody, nic dziwnego, że tak im ciężko. Smutek przenika całe powietrze. A tu fabryka. Tamci wyszli, my wchodzimy. Błyskawicznie zmienia się napis na neonowym wyświetlaczu: nazwisko denata. „Nasza” trumna ląduje na środku pomieszczenia, na katafalku, który jak się później okazuje, a pod spodem rodzaj zapadni, a może raczej windy? Kierowani przez pracowników firmy pogrzebowej, działamy jak marionetki – zapalić kadzidełka, uklęknąć tam. Staram się naśladować ruchy młodszej kuzynki. Dwa pokłony, wyprostować się, dwa pokłony. Czemu tyle? Czas leci. Poganiają – mężczyzna rozrywa bukiet, wręczając każdemu pojedynczy kwiat. Rzucamy je na trumnę. Ląduje na niej też większość przedmiotów niesionych przez rodzinę i nasze białe stroje: pełne ubiory spodnie, tuniki i czapki: cioci, wujka i kuzyna i opaski na głowę: moje, kuzynki i bratanków babci. Później dowiaduję się, że dzieje się tak dlatego że rodzina postanowiła skrócić żałobę w związku z nadchodzącym świętem Te´t. Wchodzenie w nowy rok w żałobie to zły omen. Zwykle te obrzędowe stroje spalane są podczas dodatkowej ceremonii na zakończenie okresu żałoby.


Ledwie kończymy rzucać kwiaty, trumna zaczyna zjeżdżać w dół. W ekspresowym tempie przechodzimy do sali niżej. Tu przez szybę można zobaczyć, jak mężczyźni przestawiają trumny, które już zjechały. Ostatnie spojrzenia i powrót do autokaru, który odwozi nas z powrotem pod dom pogrzebowy. Ludzkie życie to tchnienie. Czym jest więc pogrzeb? 

A w uszach ciągle słyszę tę, powtarzaną bez przerwy, melodię żałobną...

2 lut 2013

Piąty dzień w Sajgonie, a ja jeszcze nie widziałam katedry. Za to próbował się ze mną umówić muzealny strażnik. Miś zdobywa nowe znajomości. Nie mogę spać. Na skrzynce mailowej tylko informacje o wypłatach z bankomatu. Tęsknię za czymś nierzeczywistym, czego nie mogę określić. Owoce w okolicy są strasznie drogie jak na Wietnam. Na przejściu przy Ben Thanh tak się zapatrzyliśmy z jakimś facetem, że mało nie wpadłam brodą w jego klatę. Jest dziwnie, nierealnie. Nie mogę znaleźć słownika. Jestem już zdrowa. I piszę jak wtedy, gdy miałam 12 lat.

1 lut 2013

Sajgoński? przerywnik

Wypasiony, biały kot z rudą plamką przemyka pomiędzy nogami restauracyjnych gości. Zamawiam zupę z kurczakiem, myśląc, że tamte kocię nie miało szansy dożyć takiego wieku i wypasu.

Hoiańskie kocię. Małe i białe, na trzęsących łapkach. Przebiegło przede mną i Elio, gdy jedliśmy lunch na tamtejszym rynku.

Kilkanaście godzin później, w środku nocy, ściągnęło nas na rynek przeraźliwe miauczenie. Z nosami między kratami wypatrzyliśmy malucha, jak chwiejnie stoi na straganie, podczas gdy dookoła przebiegają szczury, większe od niego.

- Czy możemy coś zrobić?
- A co powinniśmy? Nie możemy uratować każdego kocięcia. Jest za małe. Nigdzie nie ma jego matki. Popatrz na nie - choruje, nie dożyje ranka.

Odchodzimy. Kawałek dalej dochodzą nas krzyki innego kociaka.

Kilkanaście dni później dostanę maila:
Dzisiaj zaryzykowałem wybranie się na rynek. Jest mały, ale bardzo żywy, zupełnie inny niż w nocy: wczoraj nawet nie zauważyłem, że tam JEST rynek. Prawdopodobnie z powodu braku świateł i zdesperowanych kociąt, tak przypuszczam.

Ciężko zapomnieć obrazek małego, białego nieszczęścia.

Patrzę, jak chłopak z obsługi lekko kopie przebiegającego, wypasionego z rudą. Ten, nawet bez miauknięcia, zmyka, ale wiem, że za chwilę znowu będzie ocierał się o nogi jedzących. Widzę go tu codziennie.

Przeznaczenie macza palce we wszystkim i nie da się liczyć na równość i sprawiedliwość.

30 sty 2013

Śmierć? Puk, puk, to ja. cz. I

- Kto idzie piechotą na lewo, kto jedzie roller coasterem na prawo.
Podreptałam. Po jakichś dziesięciu minutach dotarłam do celu. Wodospad Datanla mimo pory suchej prezentował się całkiem, całkiem. Poprosiłam jakichś słowiańskich turystów o fotkę z Misiem. Po kilku zdaniach wymienionych z chińskimi współwycieczkowiczami i kilku nawzajem sobie, z jakimś przypadkowym mężczyzną o lekko indyjskiej (?) urodzie, wykonanych zdjęciach okazało się, że wrócić muszę także o własnych nogach, bo sprzedawca biletów po tej stronie toru ma właśnie przerwę lunchową. To już nie było takie łatwe. Zakaszlana, zasmarkana i spalona słońcem zaczęłam wspinać się pod górkę. Z dwiema przerwami na "smarku, smarku, akha, akha" dotarłam do wejścia na szlak i zerknęłam na telefon. Trzy nieodebrane połączenia. Numer nieznany. 


- My grandmother passed away this morning. I think you should know. - po kilku minutach niełatwej językowo rozmowy okazało się, że niestety chodziło o "our grandmother". Szok, niedowierzanie i zastanowienie, co robić? Szybka wymiana telefonów i maili: z mamą, z Adamem, z Attilą. Zdenerwowanie zaburzyło mi odbiór rzeczywistości. Nakrzyczałam na mamę, naburczałam na pół wycieczki, nie chcąc się jednocześnie przyznać, co się stało. Ostatecznie decyzja: zmiana planów, szybkie zabookowanie miejsca w autokarze do Sajgonu na jutrzejszy poranek.

To było około godziny trzynastej. Do hotelu odstawiono mnie chwilę po piętnastej. Chwyciłam bilet na open busa i pobiegłam do biura, modląc się po drodze, żeby były jeszcze wolne siedzenia. Tam, gdzie powinna znajdować się agencja TM Brothers*, znajdowała się kawiarnia. Jej właściciele zawołali sąsiadkę. Sąsiadka poszła do najbliższego easyridera**. Ten jakimś cudem wiedział, gdzie się przeprowadziła moja ulubiona firma przewozowa. Tak to działa w Wietnamie - jeśli coś jest niedoorganizowane, nie martw się, czyiś siostra, brat i/lub sąsiad po kilku minutach (a może godzinach?) w końcu jakoś rozwikłają sprawę i wszystko się dobrze skończy. To Wietnam. Tu wszystko jest możliwe. Nawet to, czego nigdy nie chciałbyś doświadczyć lub to, o czym podświadomie i zupełnie nieświadomie marzysz od zawsze.

Kierując się wskazówkami: w prawo, w lewo, kawałek prosto, w prawo i będzie "big sign", o dziwo, bez żadnych problemów dotarłam na miejsce. Na moją uwagę, że ani na stronie, ani na bilecie nie mają aktualnego adresu, usłyszałam od kobiety tylko kruche i nieśmiałe: "ajm sori, ajm sori". Nie miałam serca na nią krzyczeć. To Wietnam. Pewnie jej szwagier zapomniał uaktualnić dane. I po cóż ja się mam przejmować?

7:15 następnego ranka mieli mnie odebrać z hotelu. Udało im się już około 7:30. O 8:00 wyruszyliśmy z Dalat. Na miejsce dotarliśmy, nie jak było przewidziane o 16:00, ale o 17:30. Nie taki zły wynik, o ile nam się nie spieszy. Jak to ktoś niedawno podsumował: "Ja nawet wolę, jak się sleeping bus spóźnia. Według rozkładu powinien być o piątej na miejscu, co ja bym robił o piątej rano w Sajgonie? A tak? Spóźnia się, jestem na miejscu o siódmej i mogę iść spokojnie zjeść śniadanie i poszukać pokoju." Święta racja!

Pół godziny po zameldowaniu w hotelu (karaluchy kochają moją wannę) przyjechał po mnie kuzyn i zawiózł mnie do domu pogrzebowego. Tu nie omieszkano mi przypomnieć (kocham Cię, wujku), że ostatnim razem, gdy byłam w Wietnamie także był pogrzeb w rodzinie. Po usłyszeniu tego trzy razy zaczęłam poważnie zastanawiać się, czy na pewno to nie moja wina...

Cdn.

*Tak, tak. Camel Travel było tylko przykrywką dla tej firmy. Wszystkie przygody związane z przejazdem Wietnamu, korzystając z ich usług, zasługują na osobną notkę - coming soon.
**Easyriderzy to tak na moje xeomowcy zorganizowani w firmach, mający stałe stawki za konkretne programy zwiedzania; często wybierani przez turystów w okolicach Dalat jako ciekawsza alternatywa dla tradycyjnych "biurowych" wycieczek. Noszą charakterystyczne niebieskie kurtki.

26 sty 2013

Nha Trang

Rusek na Rusku. Rosyjski napis na rosyjskim napisie.
Wieczorem czuję się, jakbym była w Moskwie. Co drugie włosy są koloru blond i wszędzie słyszę rosyjski język.

Nha Trang przemierzam jakby w półśnie. Gorączka w połączeniu z zamgleniem wizji (polekowo?) sprawia, że mam lekki wszystkowdupizm. Brakuje mi tylko jakiejś ręki, której mogłabym się złapać, przechodząc przez ulicę.

Puste krzesło obok, puste łóżko też jakoś nie poprawiają nastroju.

Błękitne morze nie cieszy, kiedy każde zdanie okraszone jest kaszlem.
Słońce, którego trzeba unikać "bo leki" i tak dopada, kończąc dzień bólem głowy.

Nha trang po raz drugi - jestem na nie.

PS. Jedyne, co mam wspólnego ze smokami, to smocze owoce, które namiętnie pochłaniam.




24 sty 2013

Mój Wietnam II

Wygląda na to, że wyjazd, który miał być długi, skrócił się do miesiąca i kilku dni. Wyjazd, który miał być spokojny, powywracał moją rzeczywistość do góry nogami. Jestem kawałek za połową pobytu w Wietnamie i przeżyłam już tu najgorszy dzień w swoim życiu, jak i jeden z najlepszych.

Gdzieś pomiędzy bun nem nuong quen, zakrwawionymi rękami, żalem i słońcem przemieszczam się, kaszląc i ucząc bezsensownych, włoskich zdań. Zastanawiam się, co przyniesie przyszłość i staram się nie myśleć. Zapominam o rozsądku wtedy, gdy jest potrzebny. Łykam nieznane pastylki i czytam książki o bogactwie. Plączą mi się języki, ale nie bardziej niż wspomnienia dnia wczorajszego. Nieustannie mylę pojęcia jutra i wczoraj i nie wiem, gdzie jestem, po raz dziesiąty przemierzając tę samą ulicę.

Zgubiłam się w Wietnamie. Zostało mi jeszcze tylko kilkanaście dni, żeby się odnaleźć.


22 sty 2013

Hue - jedzonko

W Hue śniadanka wciągałam w hotelu. Lunche gdzieś przejazdem, a obiadokolacje w fajnych miejscach.;-)

1. Nina's Cafe - 16/34 Nguyen Tri Phuong, 
Zaraz za rogiem mojego hotelu, więc idealna lokacja. Przegenialna obsługa. Przyznać się, kto wołał na kelnerkę "mała dziewczynko"?;-) To słowa jakie znała po polsku. Ceny średnie, porcje średnie, smak - bardzo dobry.

2. Mandarin Cafe - 24 Tran Cao Van St.
Jedzenie nie tak dobre jak w Nina, ale OK. Obsługa średnia, ale bardzo ciekawy i sympatyczny właściciel. Pan Cu jest fotografem, chętnie pokazuje wszystkim swoje zdjęcia - możecie je zamówić w większym rozmiarze. Na zakończenie po posiłku każdy gość dostaje prezent w postaci kartki ze zdjęciem zrobionym przez właściciela. Warto zajrzeć, bo fotografie naprawdę robią wrażenie! Dobrze jest tam pójść na początku wycieczki, bo otrzymacie też mapkę "wycieczki po Hue" - dobra mapka z opisami po angielsku, która pozwoli Wam jeden dzień samodzielnie zwiedzać miasto.:-)


Czego warto spróbować w Hue?
Przede wszystkim bun bo (zupka z makaronem typu bun i wołowiną) + banh khoai (rodzaj pierożków). Zdjęć nie ma, bo jadłam zamiast robić.;P

21 sty 2013

Kazik...

Jego pomnik znajduje się w wietnamskim Hoi An. Jest bardziej znany w Wietnamie niż w Polsce i to w wietnamskiej części Internetu znajdziecie więcej informacji na jego temat...
Jak to się stało?
Kazimierz Kwiatkowski to polski architekt i konserwator zabytków. Na jego postać natkniecie się także  w "Zaginionym królestwie" Moniki Warneńskiej. Hoiańczycy uważają, że to dzięki jego zaangażowaniu udało się uratować tutejszą starówkę przed totalną przebudową. Dopomógł wpisaniu Starego Miasta w Hoi an na listę Światowego Dziedzictwa Unesco


Kazimierz Kwiatkowski urodził się w 1944 r. w Lublinie, od roku 1981 kierował pracami konserwatorskimi w Wietnamie i to tutaj, w Hue zmarł w 1997 r. Jego praca jest przez miejscowych bardzo ceniona i w centrum Hoi an postawiono mu pomnik. Również w cytadeli w Hue i w sanktuarium Czamów w My Son możemy znaleźć tablice upamiętniające Kazika, jak nazywali go Wietnamczycy. Dwa lata po jego śmierci wydano także książkę: "Kazik. Ký ức bạn bè", Nhà xuất bản Đà Nẵng, 1999 ("Kazik. Wspomnienia przyjaciół", Wydawnictwo Danang, 1999).

Ciekawostka: Polscy konserwatorzy zabytków wciąż są obecni w Wietnamie, np. w lipcu 2012 roku Ambasada RP w Hanoi podpisała z Wietnamem, a dokładniej: z Centrum Konserwacji Zabytków w Hue pewną umowę. Jej przedmiotem były "Szkolenia w Hue w zakresie renowacji i konserwacji zabytków dla wietnamskich specjalistów". Projekt trwał do 14 listopada 2012 r.

20 sty 2013

Chú Tý - czyli xe ôm w Huế

Chú Tý - koleś lat 52, czwórka dzieci, pochodzący z Huế.
Zaczepił mnie na dworcu, zawiózł prosto do hotelu. Przekonał mnie do zwiedzania miasta i okolic na siodełku jego motoru. Cały czas było miło. Woził mnie po wszystkich miejscach, czekał. Upewnił się, że umiem poprosić o bilet po wietnamsku. Niemniej ostatecznie wyszło drogo, a mi się nie chciało z nim za bardzo tarować. W sumie więc za dwa dni wożenia w te i we wte zapłaciłam 50$. Sporo na wietnamskie warunki, na polskie? 150 zł za dobre kilkadziesiąt kilometrów.

Gdzie mnie zawiózł, zobaczycie w notce o zwiedzaniu Hue. Poza tym odwiedziliśmy jeszcze miejscowy rynek, a na koniec zawiózł mnie na dobre i tanie bun bo Hue.

Dlaczego warto było wybrać taką metodę?
Bo można zobaczyć więcej! (np. do grobowca Minh Mạng wiózł mnie gdzieś od tyłu, brzegiem rzeki po dziwnych betonowych płytach...;-))
Odstraszał naciągaczy (np. wspomnianą w poprzedniej notce).
Pstryknął mi kilka zdjęć. Zatrzymywał się, żebym mogła zrobić fotki po drodze.
Upewnił się, że umiem dobrze powiedzieć po wietnamsku, jak poprosić o bilet, żebym płaciła wietnamską cenę za wejścia...

Dlaczego nie?
Drogo!:( Kilkugodzinna wycieczka hotelowa to ok. 7$.

Notki z zeszytu:

Pamiątkowe zdjęcie:

19 sty 2013

Huế - zwiedzanie

Podsumowanie bez szczegółowych opisów:)
Huế to miasto, gdzie mieściła się stolica dynastii Nguyễn, obecnie "stolica" środkowej części Wietnamu. Wrażenia po 2-tygodniowym pobycie w Hà Nội: jest tu ciszej, czyściej, mnóstwo zabytków do zobaczenia, ale za to xeomowcy i rikszarze są dużo bardziej natarczywi.

Hotel, w którym się zatrzymałam Ngoc Binh przy Nguyen Tri Phuong całkiem się sprawdził. 8$/noc za jedynkę z oknami i w ogóle, śniadanie w cenie - niewielkie, ale wystarczające na moje potrzeby. Bardzo miła obsługa. Nic nie próbowali mi sprzedawać, byli spoko. Na koniec odprowadzili do autokaru, zanosząc torbę. Największa wada - mrówki w łazience i jakieś dwa uparte komary w pokoju.

Dzień I
Przyjazd. Na dworcu natykam się na chú Tý, któremu udaje się namówić mnie na wycieczkę z nim jako kierowcą. Tego dnia wiezie mnie do:

wioska kadzidełkowa - w zasadzie nie wiem, gdzie to było, ale miłe panie zaprezentowały mi, jak robią kadzidełka i wietnamskie kapelusze, a do tego nie za bardzo próbowały mi coś sprzedać i cieszyły się, że jestem mieszanką;-)

bunkier z czasów wojny z Amerykanami na wzgórzu Vọng Cảnh - najlepszy tu był widok na Rzekę Perfumową...

grobowiec Tự Đức - wstęp 80 000 VND dla obcokrajowców/55 000 dla Wietnamczyków
- położony jakieś 7-8 km od miasta w sosnowym lesie
- wybudowany w latach 1864-1867
- mówią, że dobrze zachowany i najfajniejszy, mi się aż tak bardzo nie podobał

pagoda Thiên Mụ - wstęp wolny
- położona na brzegu Rzeki Perfumowej w Huế, jakieś 3 km od Cytadeli
- zbudowana w 1601 r. wg legendy Thiên Mụ - Niebiańska Pani ukazała się i przewidziała, że pagoda zostanie zbudowana na brzegu rzeki, aby zapewnić krajowi pomyślność
- w późniejszym czasie rozbudowywana
- piękne miejsce, warto wybrać się na chwilę dłużej i dać sobie trochę czasu na kontemplację i odpoczynek wśród zieleni

cytadela cesarska w Huế - wstęp 80 000/55 000
- jeden z wietnamskich zabytków na liście światowego dziedzictwa UNESCO
- kompleks budowli, które służyły ostatnim wietnamskim władcom
- budowana od początku XIX wieku aż do początku XX w.
- z jednej strony miejsce, gdzie widać ślady dawnej świetności i piękna, z drugiej
- wiecznie w remoncie (ogromne zniszczenia wojenne i nie tylko)

Dzień II
grobowiec Khải Định - wstęp 80 000/55 000
- najnowszy, wybudowany w latach 1920-1931
- mieszanka stylów, np. dużo betonu, wyraźne wpływy europejskie
- dobrze zachowany, w zasadzie nówka-glanc, to z niego najczęściej widać zdjęcia...
- nie podobał mi się jego charakter, wystawka m.in. francuskich naczyń i mnóstwo wycieczek z wietnamskimi uczniami


grobowiec Minh Mạng - wstęp 80 000/55 000
- budowany w latach 1840-1843 (budowa ukończona już po śmierci cesarza)
- niemożliwym okazało się zobaczenie wszystkich budowli, bo część ruin jest wyłączona ze zwiedzania (drut kolczasty)
- bardzo dobrze zachowany!
- można tu spędzić cały dzień, spacerując pośród stawów i drzew, odpoczywając w pawilonie wychodzącym na wodę itp.
- zdecydowanie polecam

grobowiec Thiệu Trị - wstęp 40 000/30 000
- budowa rozpoczęła się dopiero w roku (1848) po śmierci cesarza i zakończono ją w 10 miesięcy
- grobowiec wygląda na opuszczony i jest praktycznie niekonserwowany, nie ma tablic informacyjnych
- próbował napaść na mnie pies nieprzyzwyczajony do zwiedzających
- było dość strasznie, nie chciałabym tam zostać sama po zmroku... brrr...
- gdybym miała wybrać tylko dwa grobowce padłoby na Minh Mạng i Thiệu Trị

 pagoda Từ Hiếu
- od maleńkiej chatki w 1843 rozrosła się do sporej świątyni
- po lewej i prawej znajdują się groby mnichów buddyjskich
- ciekawe miejsce
- sympatyczna aura dookoła, ale
- uparta naciągaczka pod bramą
- dla zainteresowanych buddyzmem

 Cầu ngói Thanh Toàn
- drewniany most wybudowany w 1176 r.
- najciekawsza była droga do niego przez wśród pól ryżowych i nad rzeką, nad którą ludzie sobie łowili ryby i żyli po swojemu
- drugi świetny punkt: muzeum narzędzi ludowych za mostem - wstęp bezpłatny, można, ale nie trzeba dać napiwek starszej pani, która prezentuje działanie narzędzi; babcia jest cudowna! pełna energii pokazuje jak się łuska ryż, robi mąkę ryżową, ora przy pomocy bawołu itp... a na koniec prezentuje sztukę żucia betelu.:D

 domek, w którym mieszkał Hồ Chí Minh we wiosce Dương Nỗ
- maleńka, klasyczna chatka, przedstawiająca warunki, w jakich wujek się wychowywał
- mieszkał tam w latach 1898-1900
- szczerze mówiąc, nie moje klimaty, nie wybrałabym się tam ponownie

Gdybym miała jeden dzień na zwiedzenie tych okolic wybrałabym:

  • Dwa grobowce: Minh Mạng, Thiệu Trị
  • Cytadelę
  • Pagodę Thiên Mụ.
Postaram się pisać częściej...;-)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...